Dziś już nie wszyscy pamiętają, jakim przełomem dla kina i dla kinowych efektów specjalnych był „TRON” z 1982 roku. W tej opowieści o hakerze, który dostał się do rzeczywistości komputerowej gry, efekty były tak nowatorskie, że… zdyskwalifikowano je w wyścigu do Oscarów, uznając za jakieś niewyjaśnione sztuczki i oszustwa! Sequel nowatorski bynajmniej nie jest, i to pod żadnym względem. Fabuła jest pretekstowa, a efekty w 3D, owszem, ładne, ale podobnych naoglądaliśmy się już niemało (wyjątkiem może walka na dyski i wyścig na cybermotorach)…
Bohaterem jest syn znanego z pierwszej części Kevina Flynna, Sam. Chłopak nieoczekiwanie trafia do świata, w którym od ćwierćwiecza przebywa jego ojciec. Wspólnie z rodzicem i jego piękną pomocnicą wyruszą do miejsca, z którego można przedostać się do realnego świata. Będzie to rzecz jasna droga najeżona wieloma niebezpieczeństwami.
Z drugiej części „Tronuu” można od biedy wysnuć morał, że nadmierne angażowanie się w komputerowe gierki czy wirtualne znajomości odsuwa nas od prawdziwego życia i możemy przegapić ważne dla nas sprawy (Kevin po poznaniu syna pojął, jak wiele stracił, nie biorąc udziału w jego wychowaniu). Ale to tylko od biedy – film wyraźnie został nakręcony dla oszołomienia efektami (nominacja do Oscara za montaż efektów dźwiękowych) i osiągnięcia wielkiego sukcesu finansowego (co z kolei udało się średnio: film kosztował 170 milionów dolarów i mniej więcej tyle samo zarobił w amerykańskich kinach). To, co na pewno zachwyca w „Tronie” to koncepcja wizualna będąca konsekwencją faktu, iż reżyser jest architektem. Wykreowany przez niego świat, pomimo że wirtualny, jest dopieszczony i w miarę prawdziwy, przynajmniej jeśli chodzi o cechy konstrukcyjne prezentowanych budowli i funkcjonowanie zaprojektowanego świata. W dodatku, w nowym „Tronie” udało się to, czego nie można było zrobić w starym: stworzyć wirtualny wiatr, deszcz czy burze i zaprojektować świat z górami i klifami, które wyglądają autentycznie, nie jak animacja. Ciekawostką, jeśli chodzi o realizację filmu, są wymagania jakimi byli poddani aktorzy, jeśli chodzi o… światło, które de facto tworzy tam kształty. Ich kostiumy musiały przecież nie tylko świecić, ale stanowić całość przyklejoną niemal do aktora. Nie dość więc, że nie można było używać guzików czy zamków, to jeszcze ów świetlny strój musiał być złożony z czterech warstw pianogumy wciąganych na aktora przy pomocy paru osób: z warstwy bazowej, na której się wszystko trzymało, izolacji, elektroniki z plątaniną przewodów i wreszcie lateksu. Tak na marginesie – ciekawe, jak w takich ubrankach radzono sobie z... fizjologią?
TV - http://yoy.tv/
Facebook - https://www.facebook.com/yoytv
Google+ - https://plus.google.com/+YoyTv
Youtube - http://www.youtube.com/c/YoyTv
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz