6 czerwca 1944 r., alianci lądują w Normandii. Kapitan John Miller ma stworzyć specjalny oddział, którego zadaniem jest odnaleźć i sprowadzić ostatniego z czwórki braci Ryanów, który przeżył desant.
Ma ona podkreślić wagę jakiegoś wydarzenia lub wielkość bohatera, który właśnie zmarł (a częściej zginął tragicznie). Po obejrzeniu pierwszych 30 minut "Szeregowca Ryana" bez wahania można powiedzieć, że "film wojenny już nigdy nie będzie taki sam". W tym czasie Steven Spielberg i autor zdjęć Janusz Kamiński stworzyli najbardziej realistyczny i najbardziej przerażający obraz wojny w historii kinematografii. Podczas tej sekwencji pokazującej aliancki desant 6 czerwca 1944 roku na plaże Normandii, widz ma nieodparte wrażenie, że znajduje się w samym środku działań wojennych. Przez blisko pół godziny z bliska ogląda i przeżywa piekło, które tamtego dnia było udziałem żołnierzy z jednostek pierwszego ataku.
Skupiam się na tych pierwszych 30 minutach, bo później "Szeregowiec Ryan" staje się już zwykłą historią wojenną. Opartą na faktach, zrealizowaną bardzo solidnie, jednak bez następnego błysku filmowego geniuszu, który jakby się wyczerpał i pozostał na plażach Normandii. Tytułowy szeregowiec Ryan jest najmłodszym z czterech braci i ostatnim, który przeżył dotychczasowe działania wojenne. Gdyby zginął, a jest uwięziony ze swoim oddzialem kilka kilometrów za linią frontu, byłaby to propagandowa klęska. Dlatego kapitan Miller i jego oddzial dostają rozkaz odnalezienia i dostarczenia żywego szeregowca Ryana do sztabu. Ale w czasie akcji zarówno dowódca, jak i jego żołnierze mają coraz wieksze wątpliwości, czy można poświęcać życie tylu ludzi w imię osiągnięcia takiego celu...
"Szeregowiec Ryan" dostał 11 nominacji do Oscara i pięć statuetek. Wsród nagrodzonych znaleźli się zarówno Steven Spielberg (reżyseria), jak i Janusz Kamiński (zdjęcia). I to wcale nie dziwi. Tak jak nie dziwi popularność tego filmu szczególnie w Ameryce, która na punkcie patriotyzmu ma prawdziwego bzika. A jeśli jeszcze w roli głównej (nie tytułowej!) obsadzić Toma Hanksa, aktora idealnego, niekontrowersyjnego, a na dodatek dość utalentowanego (także nominowanego do Oscara), efekt będzie murowany. I gdyby nie te zbyt gładkie i sztampowe dialogi, nie do końca przekonujące dylematy...
Zazwyczaj nie tłumaczę wprost swoich ocen, tym razem jednak to zrobię: pierwsze pół godziny warte jest dziesięciu gwiazdek (a nawet więcej), ale reszta - jedynie sześciu. Stąd wynika sprawiedliwa, jak mniemam, ocena całości: osiem gwiazdek.
TV - http://yoy.tv/
Facebook - https://www.facebook.com/yoytv
Google+ - https://plus.google.com/+YoyTv
Youtube - http://www.youtube.com/c/YoyTv
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz