Tarantino nawet książkę telefoniczną sfilmowałby w fascynujący sposób, a w jego rękach materiał wyjściowy okazałby się prawdopodobnie pełnokrwistym i niemal gotowym scenariuszem filmowym.
Tutaj nie musiał aż tak kombinować, a w dodatku trudno powiedzieć, żeby nie trzymał się faktów. Tarantino, czyni swoim bohaterem czarnoskórego niewolnika a potem rewolwerowca, Django, który na pozór pasuje do westernu jak pieść do nosa. Ale tylko pozornie, bo jeśli wierzyć źródłom historycznym statystycznie co trzeci kowboj na Dzikim Zachodzie był czarnoskóry. Po wojnie secesyjnej, podobnie jak biali i oni wyjeżdżali na Zachód. Ten fakt jednak wymazano z pamięci historycznej, wykreślając tym samym jedną nację z mitologii Dzikiego Zachodu. Nota bene do tego tematu nawiązywał już 20 lat temu Mario Van Peebles w westernie „Posse – opowieść o Jessse Lee”, uczyniwszy swym bohaterem właśnie czarnoskórego, który w kowbojskim kapeluszu i z coltem w dłoni wymierza sprawiedliwość.
Tarantino okazał się więc wyjątkowo „historyczny’ i… w swoim żywiole, bo western to gatunek do którego nawiązuje bardzo często w swoich filmach, nawet gdy dzieją się współcześnie. Tym razem zabiera nas do Ameryki. Parę lat przed wojną secesyjną. Łowca nagród Niemiec, dr King Schultz wykupuje z rąk oprawców czarnoskórego niewolnika Django, który może mu pomóc w identyfikacji następnych ściganych – braci Brittle. Po zabiciu bandziorów Schultz, będący pod wrażeniem swego nowego towarzysza proponuje Django, już jako wolny człowiek pracował wraz z nim jako łowca nagród. Django zgadza się, ale tylko do czasu gdy będzie go stać na wykupienie z niewoli jego żony, Broomhildy, sprzedanej do majątku okrutnego Candiego. Schultz zgadza się pomóc przyjacielowi uwolnić jego ukochaną.
Fabułą oczywiście nie uwzględnia wszystkich tarantinowksich smaczków: jak choćby ten że ukochana Django czarnoskóra Brunhilda ma na nazwisko von… Że największym rasistą w Candylandzie jest czarny majordomus ( w genialnej interpretacji Samuela L. Jacksona), że właściciel posiadłości niczym Hamlet, trzymając czaszkę sługi w dłoni rozprawia o różnicach rasowych. Tarantino kocha kino i to widać w każdym jego filmie, a tę jego miłość doceniają widzowie, którzy w lot łapią niuanse, rozpoznają cytaty filmowe, tropią nawiązania, czytają tarantinowskie metafory i orientują się w artystycznych plagiatach. A co u Tarantino chyba równie ważne co specyficzny styl to, to że u niego nie ma nudnej postaci, wszystkie mają charakter, osobowość a jeśli brakuje im obu tych zalet ich nijakość czy głupota jest podniesiona do takiego poziomu, który nieodparcie bawi.
Tak jak nie ma źle napisanej postaci, tak nie znajdziemy u Tarantino źle zagranej roli. Tak jest i w Django. Jamie Foxx w roli tytułowej jest wiarygodny zarówno w łachmanach niewolnika, kiczowatym błękitnej liberii lokaja, jak i w stroju rewolwerowca. Oscar dla Christopha Waltza (Schultz) może i należał mu się bardziej za rolę w „Bękartach wojny”, ale równie bezbłędnie zagrał w Django brutalnego, pozbawionego skrupułów zabójcę o idealistycznej duszy romantyka, kryjącej się za poczuciem humoru i lekkim cynizmem. Leonardo DiCaprio, jako właściciel Candylandu to dandysowate królewiątko, łase na wszystko co przerwie jego znudzenie życiem i spowoduje przyrost adrenaliny. No i znów coś co dla Tarantino charakterystyczne, aktorskie wykopaliska, czyli angażowanie do epizodów dawnych aktorskich legend. W tym wypadku to zapomniany już całkiem Don Johnson czy Franco Nero, tytułowy „Django” z filmu z 1966.
Dobre filmy „kurczą się” w oglądaniu i fakt, że „Django” przykuwa nas do fotela na 2 i pół godziny czujemy dopiero po trudnościach z rozprostowaniem kości. Zaskakujący, przykuwający uwagę, ze znakomitymi dialogami, ze scenami, które porażają dramatyzmem czy przemocą i takimi, w czasie których chichotamy jak opętańcy – taki jest właśnie nowy Tarantino. Tylko patrzeć!
TV - http://yoy.tv/
Facebook - https://www.facebook.com/yoytv
Google+ - https://plus.google.com/+YoyTv
Youtube - http://www.youtube.com/c/YoyTv
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz